Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek
Jean-Paul Sartre, Mdłości

poniedziałek, 15 listopada 2010

tatrzańskie chędożenie

Spiski. Przygody tatrzańskie
Wojciech Kuczok
wydawnictwo: WAB
stron: 280

Czekałem na nią dwa i pół roku. Gdy tylko na listkach okładki poprzedniej wyczytałem, że piszę się kolejna, w dodatku o moich ukochanych T., co tydzień biegałem do księgarni z zapytaniem czy już jest, czy może słyszeli, a kiedy?... I oto pojawiła się. Jeszcze nie ma jej poza Empikiem, a ja już ją mam. Ostatnie dwa tygodnie to dla mnie wyczekiwanie... Mam. Mam! Nigdy tak nie miałem z książką; nawet Zafon nie sprawia mi takiej radości, choć czytam też jednym tchem. Ale Kuczok to dla mnie uczta intelektualna. Mam. Kupiłem.
Trzymam w plecaku. Myślę o niej. spotykam się z T., przedłużając czas otwarcia pierwszej strony. Szanuję rozmówcę, oddalam tę chwilę, świadomie, aby nieco rozbudzić, podniecić (?!) się momentem, gdy ją rozbiorę i zacznę smakować po kawałku. Łapczywie. z zachłannością.
Idę do TL. Z zamiarem czytania. Kawa, lejący się brownies. A myśli leją się i skapują do plecaka. Tam leży ona. Tramwaj. Nie mogę doczekać się fotela w mieszkaniu. Wyjmuję, otwieram... i biję się z myślami: może zamknąć, bo uleci mi jej zapach? nie, nie mogę wytrzymać... czytam, pochłaniam. Tak, spędzę z nią noc...

cdn...

poniedziałek, 27 września 2010

w końcu ktoś mnie rozumie...

Kolekcjonowanie książek przypomina akt masturbacji - odbywa się w samotności - powiada Umberto Eco. Jest to myśl prosta i celna jak ejakulacja. Zbieranie książek ma też, jak sądzę, jeszcze tyle wspólnego z masturbacją, że pozostaje po niej bezbrzeżny smutek. Nie jestem jakimś namiętnym kolekcjonerem, mówię to raczej intuicyjnie, ale imaginuję sobie, że kolekcjoner, spoglądając na swoje półki uginające się od woluminów, musi czuć ów bezbrzeżny smutek, a przynajmniej melancholię. Jak ktoś tak zaciekle kolekcjonuje książki jak Eco, musi być już mocno wyczerpany, poza tym kolekcjonowanie czegokolwiek to jest zajęcie rozpaczliwe, podnieca nas właściwie tylko wtedy, gdy wykonujemy nerwowe bądź systematyczne ruchy w celu znalezienia tego unikatu, którego nam do kolekcji brakuje, wpadamy w rozpacz, gdy kolekcja staje się kompletna, a potem umieramy ze świadomością, że ktoś tę cenną kolekcję roztrwoni. Względnie umieramy niespełnieni i też pełni rozpaczy, bo do osiągnięcia pełni zabrakło nam jednej rzadkiej sztuki, bez której kolekcja traci sens. Tak czy inaczej - na końcu zawsze jest klęska, to rzeczywiście tak jak z masturbacją. Pozbądźmy się jednak złudzeń w jednej kwestii, tym się różni masturbacja od kolekcjonowania książek, że masturbacja ma przed sobą wielką przyszłość, kolekcjonowanie książek - chyba niekoniecznie.

Tym zawiłym wywodem zmierzam do tego, że przeczytałem właśnie absolutnie obłędną książkę, a Umberto Eco jest jednym z jej twórców - cytat na początku tego felietonu właśnie z tej książki pochodzi. To znaczy uściślam: książka ta będzie obłędną lekturą jedynie dla tych, którzy - będę się trzymał metafor cielesnych - nad proste rypanie przedkładają niejaką finezję sztuki miłosnej. Jest ona poświęcona bowiem pewnej niebezpiecznej dewiacji, schorzeniu, które stoi z pewnością za rozpadem niejednego związku, jest ta książka mianowicie poświęcona miłości do zadrukowanego papieru.

Lektura owa, to zapis rozmów, jakie przeprowadzili ze sobą Jean-Claude Carriere i Umberto Eco, ma ona dla nas tytuł orgazmatycznie optymistyczny: "Nie myśl, że książki znikną". To jest "Pieśń nad pieśniami" na cześć - tym razem nie zmysłowego ciała, ale nadpleśniałego papieru. Nad "Pieśnią nad pieśniami" ma jeszcze tę zaletę, że jest bardzo dowcipna i pełna anegdot.

Dla mnie woń książki - tej prosto z drukarni, jak i starej, nawet nieco nadgniłej, to obok zapachu pasty do podłogi i smoły chyba najpiękniejsze zapachy. Wcale nie ironizuję, zapach książki, pasty i smoły budzą w mojej głowie, poprzez zmysł węchu, ważniejsze konotacje niż zapach fiołków w Neapolu, że pozwolę sobie na lekką trawestację pewnego znanego cytatu.

Już od dawna słyszę, że książki się kończą, że za chwilę nie będzie książek papierowych, będą tylko e-booki czytane na tabletach, a tymczasem książki wciąż są i jest ich coraz więcej. Oczywiste jest, że mamy do czynienia z kryzysem czytelnictwa, z pewnością jednak nie mamy do czynienia z kryzysem wydawania książek. Im mniej książek ludzie czytają, tym więcej ich się wydaje - niebrzydki paradoks.

Bo drukowane książki są jak Belgia - od kiedy pamiętam, Belgia nieustannie się rozpada, od kiedy nauczyłem się czytać, książki nieodwołalnie wymierały, tymczasem Belgia trwa uparcie i trwają też książki. A co się stało, dajmy na to, z dyskietką? Gdzie jest kaseta VHS? A kaseta magnetofonowa? Wszystkie te rewolucyjne wynalazki po krótkim, choć burzliwym życiu znalazły się na śmietniku historii myśli ludzkiej. Drukowana książka trwa od ponad 550 lat. Kto pamięta - oprócz maniaków oczywiście - nazwisko wynalazcy kasety magnetofonowej? Każdy zaś - prócz milionów zatwardziałych analfabetów, ma się rozumieć - pamięta doskonale nazwisko faceta, który wypuścił pierwszą drukowaną książkę, w tamtych czasach dość duży bestseller swoją drogą. Bo doskonałość książki, powiadają Carierre i Eco, polega na tym, że nic lepszego wymyślić się nie da, nic doskonalszego służącego do czytania, oczywiście. Książka jest bowiem jak koło - lepszego koła, jeśli chodzi o kształt, wymyślić się nie da. A bez koła żyć nie potrafimy, tak jak bez pisma i książek.

Właściwie to jedyny, choć monstrualny problem z książkami polega na tym, że jest ich zdecydowanie za dużo. Żyjemy w zdumiewającym świecie, w którym co prawda wszyscy odwracają się od tradycyjnych drukowanych książek, a jednocześ-nie książek wciąż przybywa. W średniowieczu, jak podaje Eco, wybitnie zaopatrzona biblioteka składała się maksymalnie z czterystu woluminów. Dziś to jest śmieszna liczba, pokażcie mi bibliotekę, która ma czterysta książek, tyle to ja powinienem usunąć z mieszkania, bo nie mam miejsca na nowe. Ale o ile średniowiecznemu mądrali wystarczało przeczytać te czterysta ksiąg, żeby być największym erudytą w królestwie, dziś przeczytanie choćby czterech tysięcy książek nie załatwia sprawy. Ujmę rzecz opisowo: dziś nawet największy erudyta, głusząc laskę swoją wiedzą z przeczytanych książek, może się przykro potknąć. Bo nie czytał, dajmy na to, Janusza Leona Wiśniewskiego i Małgorzaty Kalicińskiej, a dziewczyna zna ich na wyrywki, nie zapoznał się z fundamentalnym dziełem doktora Dukana "Nie potrafię schudnąć" - ona się zapoznała wnikliwie, on ze swoim Kierkegaardem czy innym Dostojewskim, na których stracił trzy dioptrie, leży przy niej i kwiczy. Co to znaczy? Tylko tyle, że dziś po prostu nie można być erudytą, nie ma na to szans. Można być erudytą w wąskiej dziedzinie, erudytą w ogóle - nie sposób. O ile kiedyś całego życia wystarczyło na to, by przeczytać wszystkie istniejące na świecie książki, i to po kilkakroć, jeśli się miało szczęście nie zostać ofiarą czarnej ospy, to dziś, nawet gdybyśmy odżywiali się wyłącznie rybami gotowanymi na parze i warzywami, nie pili, nie palili i uprawiali jogging dla zdrowia - nijak nie zdążymy przeczytać nawet setnej części książek, jakie napisano. Mam tu na myśli jedynie książki, które warto przeczytać, nie liczę tych niewartych lektury.

I ja, rozkoszując się książką przekonującą, że książki nie znikną, mam jednocześnie dojmująca świadomość, że coraz szybciej znika czas, który powinien być nam dany na te lektury. Im bardziej książek przybywa, tym szybciej życia ubywa, jakoś mi się ta zależność nie podoba.

Krzysztof Varga, Książki nie zginą, Duży Format

czwartek, 13 maja 2010

wątpienie

W relacji z Tobą czułem się oszukany, bo winą za niemożność nawiązania z Tobą kontaktu, niezdolność do usłyszenia Twej odpowiedzi na modlitwie, obarczany byłem zawsze ja. Pozostawało uczucie olbrzymiej niemocy, które samo w sobie byłoby jeszcze do zniesienia. Tym, co w sensie teologicznym najrzadziej mnie przygnębiało, było poczucie odrzucenia; nie zostałem „zaakceptowany”, a im bardziej inni mówili mi – często z błyszczącymi z radości oczyma – że są „akceptowani”, zostali wysłuchani lub mają z Tobą jakiegoś rodzaju kontakt, tym ciężej było mi na duszy. Pytanie, które zadawałem sobie ze strachem, brzmiało: Boże, czemu ukrywasz przede mną swoje oblicze?… Czułem się z Tobą jak w pułapce – wszyscy ważni dla mnie ludzie nie okazywali wątpliwości w to, że istniejesz i że zawsze można się do Ciebie zwrócić, że jesteś wyrozumiały, łaskawy, sprawiedliwy a nawet „kochany” i „miłosierny” (…) a jednocześnie dla wszystkich było oczywiste, że ten, kto nie potrafi do Ciebie dotrzeć, musi mieć coś na sumieniu.

Tilman Moser, Gottesvergiftung

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

jak się dziś czujesz?

Jonathan wspinał się w górę, jakby pokonywał schody latarni morskiej. Ich dom przypominał wieżę, uwodzącą białymi ząbkami stopni, która bokami przylegała do ścian sąsiednich domów. Przez ostatnie: dni pokonał schody tyle razy, że w łydkach narosło napięcie. Tymczasem komórka, ukryta pod łóżkiem w małżeńskiej sypialni, wciąż milczała. Przychodziły  esemesy od Stefana, jakieś pytania od matki, zabawna uwaga od ojca – ale Andrea od balu sylwestrowego nic nie napisała.

Gdyby wsłuchał się w ton esemesów, które jej wysyłał, uznałby, że przypomina siebie samego z końca szkoły średniej. Wtedy sądził, że godność jest sprawą drugorzędną wobec uczuć, a kobieta, którą kocha, na pewno to zrozumie. Od tego czasu pojęcie „kobiety, którą kocha” ewoluowało, rozciągając się również poza obszar pożądania. Zabarwiła je też na poły gorzka, na poły zabawna konstatacja, że nie ma kochania bez gry, nie tylko wstępnej.

Teraz postępował, jakby cofnął się w rozwoju. I, o dziwo, momentami znajdował w tym masochistyczną przyjemność. Bujał się na huśtawce, raz wyrzucając nogi do góry, raz chowając je pod siedzenie, ręce coraz lżej ściskały sznury, w brzuchu zaciskała się i rozwierała pulsująca kula. Ten ruch odbierał mu rozum. Tak jak w dzieciństwie, gdy ścigał się z kolegami, który pierwszy zrobi huśtawką obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, teraz czuł, że buja nim coraz mocniej – to górę, to w dół!

Podczas gdy on sprawdzał co chwilę, czy kobieta, którą kocha (tym razem bez cudzysłowu), rzuciła mu choćby okruch wzajemności, Megi z dziećmi zdejmowała ozdoby z choinki. Było im przy tym tak wesoło, jak zawsze. Od czasu kiedy Jonathan powiedział im, że w Szwecji śpiewa się drzewku pożegnalne pieśni, Antosia, Tomaszek i Megi co roku usiłowali wymyślić jakąś godną ich choinki pieśń. Jonathan zszedł na dół w momencie, gdy jak zwykle dali za wygraną i zaczęli się wydzierać „Wlazł kotek na płotek”. Chichotali, a suche igły spadały, potrącane przez ich splecione ręce, gdy krążyli wokół drzewka.

– ...i mruga!... – darł się Tomaszek, aż się wywrócił.

Megi zatrzymała się, by go podnieść, sama słaba od śmiechu.

– Oj, śpiewaj, głupku! – zdenerwowała się Antosia, dla której rytuały były bardzo ważne.

– Mamo, ona mówi na mnie „głupek”. –Tomaszek wyciągnął oskarżycielski paluszek.

– Antosiu! – Megi nie miała zbyt srogiej miny.

W tym momencie zobaczyła Jonathana.

– Chodź, pomóż – jęknęła, podciągając w górę roześmianego synka.

– Głu-pek, głu-pek – skandowała Antosia w stronę brata.

– Nie mów tak – powiedział odruchowo Jonathan.

Podszedł i postawił na nogi Tomaszka, a gdy wziął go za rękę, przeraził się, jaka była mała i krucha. Schował ją w swojej i pochwycił miękką jak łapa szczenięcia dłoń Antosi. Megi złapała dzieci z drugiej strony i otoczyli kręgiem choinkę.

Jonathanowi zachciało się płakać, więc przycisnął twarz do gałęzi i syknął: „Auu!”, a oni się roześmiali.

Jonathan zamieszał w garnku, szorstko trącając kłodowate marchewki. Gęste podniosło się z dna. Krupnik nauczył się gotować od matki, która była Polką (kiedy mówił na nią „matka Polka”, bardzo się denerwowała). W piecyku piekł się kurczak w sosie piwnym, specjalność Nicka, angielskiego męża matki. Na deser miały być, francuskim zwyczajem, sery.

Jonathan uciekał w gotowanie od czasu, gdy cisza ze strony Andrei stała się nie do wytrzymania. Zaliczył już etap nadziei, że do niego napisze, niepokoju, czy coś jej się nie stało, strachu, czyjej nie obraził, wściekłości, że tak go traktuje, gorączkowego wymyślania sposobów „przypadkowego” jej zobaczenia. Teraz przyszła faza tępej rozpaczy.

Dzieci miały zimowe ferie, jego kurs pisania miał się wznowić po przerwie. Megi pracowała ostatnio wyjątkowo długo, zaś Antosia podłapała zaziębienie, które płynnie przeszło na jej brata. Jonathan tkwił z gorączkującymi dziećmi w domu, uwiązany, bo niańka wyjechała akurat do Polski.

Podawał lekarstwa, gotował, wciskał niejadkom jedzenie, czytał im, a kiedy zasypiały na krótkie, przerywane zatkanym nosem drzemki, sprawdzał, czy nie przyszedł esemes od Andrei. Dopóki dzieci czuły się marnie, chował w sobie frustrację i przekuwał ją na cierpliwość, ale kiedy się ożywiły, opadł z sił.

Gdy pewnego dnia Tomaszek, wciąż marudny i nękany katarem, podszedł i zaczął go ciągnąć za tiszert, domagając się zabawy, Jonathan, który akurat wyjmował naczynia ze zmywarki, poczuł, że ciężar wiszącej u jego stóp małej figurki jest nie do wytrzymania. Wyjął ze zmywarki filiżankę i z całej siły grzmotnął nią o podłogę.

Tomaszek zastygł, patrząc na ruch jego dłoni, pióropusz ostrych kawałeczków. Po długiej chwili przemógł strach i zacząć płakać.

Antosia zbiegła z góry i stanęła w progu, przypatrując się sowimi oczami bratu i ojcu. Jonathan wciąż tkwił nad skorupami filiżanki, z białą twarzą i zaciśniętymi pięściami, Tomaszkiem trząsł płacz, coraz mniej dziecięcy, coraz bardziej zwierzęcy.

Jonathan nie potrafił się zmusić, by go przytulić, jakby się bał, że gdy go weźmie na ręce, dziecko rozpadnie się jak filiżanka. To Antosia podbiegła do brata i objęła go, a on wczepił się w nią kurczowo rękami.

– Tatusiu?... – wyszeptała dziewczynka. Jonathan zakrył twarz dłońmi.

– Przepraszam, przepraszam...

Czuł się jak po wypadku. Gdyby krzyknął: „Mam okres!”, i tak by nic z tego nie pojęli. Naprawdę miał ciężki okres – warowania, aż odezwie się do niego kobieta Simona, suka w czerwonej sukience, przyczyna tego, że jego dzieciom było z nim źle.

Gdy przyszła sobota, Megi przejęła stery domowe, a Jonathan udał, że złapał od dzieci przeziębienie. Czuł się połamany – chciało mu się płakać, nie jadł, zapominał pić. Kiedy spał, spał jak kamień. Błogosławiony był sen, okropna pobudka, gdy znów nacierały na niego natrętne obrazy – magia potajemnych spotkań, najlepszy w życiu seks, podniebna, gwiezdna beztroska. I myśl, że wszystko przepadło. Już nie miał Andrei. Bawiła się gdzieś, z kimś nowym, lepiej ustawionym niż on.

Potem przyszedł okres tępego otumanienia, który zawiódł go do kuchni. Skoro nie mógł uciec z domu, postanowił odkryć jego twórczy aspekt – gotowanie. Namaszczał ziołami kurczaka i zaklinał w duchu wszystkich, którzy mogli mu wysłać esemesy, by tego nie robili – z wyjątkiem Andrei. Chwile, gdy z bijącym sercem otwierał: kopertkę, by natknąć się na głupi dowcip Stefana, należały do najgorszych.

Nadchodząca wiosna rozklejała dzioby ptakom, które zaczynały śpiewać, ale Jonathana te dźwięki denerwowały. Czuł, że budzenie się innych do życia jest nie fair wobec tego, że on sam czuł się niezdrów (określenie wskazywało na to, że on sam był nie z tej bajki). Nie miał pojęcia, że rana zwana porzuceniem może być tak głęboka; nie był w stanie spłycić swoich doznań do tego, co proponował Stefan: kilku owocnych wypukań niezłej dupy, jaką była Andrea. A że się skończyło? Wszystko się kończy.

Dlaczego jego myśli nie zatrzymywały się na tej konstatacji, dając wytchnienie umysłowi i dumie? Niestety, nie zatrzymywały się. On, behawiorysta z zamiłowania, wykazał nieoczekiwanie zacięcie wiertnicze i drążył szyb domysłów, dopóki nie poczuł, że leci głową w dół.

Dlaczego go rzuciła, i to bez słowa? Czy jest kiepski, a jeśli tak, to gdzie – w łóżku, w życiu, w rozmowie? Obrazy ich spotkań stawały mu przed oczami, zaciemniały przednią szybę samochodu, gdy prowadził. Potrząsał głową, jak pies, którego zaczął przypominać – kudłaty, najeżony, z głodnym spojrzeniem.

Odkrył w tym czasie dziwne zależności, na które wcześniej nie miał okazji zwrócić uwagi. Takie jak to, że ratowała go rutyna. Choćby nie wiem jak zmięty wyszedł z domu, by odwieźć dzieci do szkoły, wracał stamtąd w lepszym stanie – koiły go przelotne rozmowy, a spojrzenia kobiet, dla których był jednym z niewielu mijanych o tej porze mężczyzn, łagodziły ból.

Mimo to czuł się chory. Był na przymusowym odwyku, bez środków znieczulających i pomocy terapeuty. Stefan, chociaż się starał, nie umiał postawić się w jego sytuacji, bo dla niego kobiety były efektownymi ciuchami, ciągle przymierzał nowe. Z ojcem ani matką Jonathan nie potrafiłby o tym rozmawiać. Jeśli ktoś miał go zrozumieć –to tylko Megi.

Jonathan wymienił parę uwag powitalno-pożegnalnych na szkolnym parkingu i wsiadł do samochodu. Patrzył na rozchodzące się do swoich aut kobiety i uświadomił sobie, że on sam plącze się wśród dorosłych jak bezbronny nastolatek. Ból wdzierał się w jego ciało bez żadnych ograniczeń.

Ale teraz miał dzieci! Ta myśl spadła na niego tak nagle, że aż się wyprostował.. Przez chwilę nie mógł pojąć, co ta konstatacja ma znaczyć, wreszcie do niego dotarło. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał zbyt szybko z parkingu.

Gnał przed siebie, zły na czerwone światła, mijał starców w autach, sarkając na „kolejki ślimaków”, gnał, szkarłatny na twarzy, samochód strażacki z gotującymi się wnętrznościami i gorączkową myślą: „Musi mi powiedzieć, jestem dorosły, jestem ojcem, do kurwy nędzy!”

Kiedy wyhamował, nie było jeszcze dziesiątej. Zajrzał w okna Andrei i zobaczył, że w sypialni zasłona jest wciąż do połowy zaciągnięta – znak, że była w łazience. Skulił się odruchowo, gdy zobaczył wychodzącego Simona. W prochowcu, z teczką, wyglądał dostatnio; Jonathan strzepnął nogawki dżinsów, jakby miał moc nadania im kantów. Chwilę obserwował go we wstecznym lusterku, a gdy Simon zniknął za rogiem ulicy, Jonathan wysiadł z samochodu.

Już miał nacisnąć dzwonek domofonu, gdy z klatki schodowej wyszła starsza pani w chustce a la królowa Elżbieta i przytrzymała mu drzwi. Podziękował, nieco oszołomiony. Nogi zaniosły go na drugie piętro, gdzie pozostało mu tylko nacisnąć dzwonek.

– No, co tam? – zapytała Andrea, stając w drzwiach bosa, owinięta tylko ręcznikiem.

Miał jej wszystko wywalić, rzucić w twarz, ale zdołał tylko przejść przez próg. A gdy położyła mu rękę, tę swoją chłopską, odstającą od subtelnej całości dłoń na rękawie kurtki, złapał ją wpół, wniósł do pokoju i rzucił na kanapę. Rozpięła mu rozporek i pomogła zsunąć spodnie, ale tylko do połowy ud, bo członkiem już wbijał się w aksamitną cipkę, otoczoną starannie przystrzyżonymi włosami, już się w nią wsuwał i wychodził do połowy, aż zaczęła krzyczeć, a on pchnął ją jeszcze od środka kilka razy i wyrzucił z siebie nabój strachu i szczęścia, odrzucenia i rozanielenia.

Nie zdążyli potem porozmawiać, bo Andrea bała się, że Simon może wrócić, to było koszmarnie nieostrożne, co zrobili, w dodatku bez prezerwatywy, na szczęście brała pigułki, no i miała akurat okres. Kanapa lepiła się od spermy i krwi, gdy znów się w Andrei zatopił, wylizywał łechtaczkę, aż jęczała jego imię.

Wracał potem, a zalewające go fale błogości mieszały się ze smakiem miesięcznej krwi w ustach, ból głowy z zazdrością o to, że Simon ma ją taką ciągle. Zmęczenie i podniecenie splotły się, nie pozwalając mu do końca cieszyć się tym, co przed chwilą zrobił. Był to jeden z tych dziwnych lotów – pozbawiony lekkości, bąbelków, ekstazy. Trudny, kulawy lot. Ale lot.


Grażyna Plebanek, Nielegalne związki

środa, 14 kwietnia 2010

Doświadczanie

"Świadome przebywanie w górach jest zewnętrzną formą czegoś znacznie głębszego i znacznie ważniejszego niż tylko chęć aktywnego wypoczynku czy doznawania wrażeń estetycznych. Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest wartościowa. A Bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest częstokroć równoznaczna z silną potrzebą poszukiwania wartości przez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią..."

Michał Jagiełło